Każdy chyba
jako dziecko, jedząc cytrynę, zastanawiał się jak wygląda drzewo
na którym ona rośnie. Czy przypomina jabłoń, czereśnię, a może
jest jak palma?
Kiedy bylem
małym chłopcem bardzo lubiłem czytać powieści Juliusza Verne'a.
"20 tysięcy mil podwodnej żeglugi" czy "Podróż do
wnętrza Ziemi" rozbudzały ciekawość i skłaniały do
dalszego czytania, tym razem książek faktograficznych,
podręczników. Pojawiały się w tych książkach egzotycznie
brzmiące nazwy geograficzne, które kryły w sobie zawsze jakąś
tajemnicę, w nieprzenikniony sposób budziły fascynację i
nieokreślony rodzaj tęsknoty.
Myśli, że kiedyś, jeszcze nie
wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, ale tam pojadę i na własne oczy
zobaczę to co opisane. W tamtych czasach nazwy i opisy dawały pole
do wyobraźni, a szkice i rysunki dawały tylko mglisty obraz tego co
przedstawiały. Dzisiaj, mając dostęp do Internetu w jednej chwili
możemy znaleźć kolorowe zdjęcia praktycznie każdego miejsca na
ziemi.
Kiedy pierwszy
raz czytałem książki Verne'a zawierały one tylko ryciny. Bardzo
zresztą w szczególnym stylu. Były to misterne rysunki kreślone
bardzo cienkimi kreseczkami. Wpatrywałem się długo w te cienkie
kreseczki – narysowane gęściej tworzyły cienie, a rozrzucone
dawały światło rysunku. W ten sposób wyrażone były szczegóły
miejsc, twarzy, ubrań. Wszystko miało bardzo dziewiętnastowieczny
klimat. Już wtedy, kiedy przekładałem kartki z wypiekami na
policzkach śledząc losy bohaterów, fakty naukowe w wielu
przypadkach potwierdzały wizje autora. W jednym jednak wypadku
fantazja pozostała i pozostanie na zawsze fantazją.
W powieści
"Podróż do wnętrza Ziemi" młody bohater Axel wraz ze
swoim wujem – szalonym naukowcem docierają do Islandii, aby tam
wraz z wynajętym miejscowym przewodnikiem poprzez krater nieczynnego
wulkanu spenetrować wnętrze Ziemi. Po to, żeby dowiedzieć się
tego co jeszcze niewiadome. Po wielu perypetiach zostają wyrzuceni
na powierzchnię przez erupcję wulkanu Stromboli.
Drugą książką
z dzieciństwa, w której opisany był wulkan Stromboli to, z
pewnością dużo mniej znany zbiór opowieści o przygodach Zachara
Zagadkina przetłumaczonych z języka rosyjskiego. Zachar Zagadkin, również młodzieniec, służył jako chłopiec okrętowy na
statku. Dzięki temu miał okazję zwiedzić wiele krajów i zobaczyć
wiele ciekawych rzeczy.
Książka miała charakter dydaktyczny. Nawet
nazwisko bohatera kojarzy się z tajemnicą, a każde
opowiadanie zaczynało się jakimś pytaniem.
Oczywiście
teraz, po chyba pół wieku od przeczytania książki, nie pamiętam
dokładnie jej treści. Utkwiły mi tylko w pamięci niektóre
szczegóły - takie jak opis wyprawy kucharza okrętowego po
zaopatrzenie prowiantowe na Czarnym Lądzie. Kupił jajka, żeby
robić jajecznicę. Kapitan, który był żarłokiem, na śniadanie
zażyczył sobie jajecznicę z pięciu jaj. Kucharz przygotował
potrawę zgodnie z rozkazem. Jednakże kapitan pomimo ogromnego
apetytu nie był w stanie zjeść, ale za to przy okazji cała załoga się
najadła. Jak to było możliwe? Otóż kucharz zakupił jaja
strusia.
Takie
historyjki – zabawne budowały ciekawość świata. Wejdźcie w umysł chłopca, który zastanawia się jak wielkie mogą to być
jajka. Teraz można takie jajka kupić nawet w Polsce. Wtedy na
hasło: strusie jajo w mojej głowie powstawały niesamowite
wyobrażenia. Bo przecież nie wszystko sprowadzało się do
wielkości. Przecież kolor, grubość skorupy, ciężar to wszystko
były nieodgadnione rzeczy, jeśli chodzi o strusie jajo.
Po latach
kiedy miałem sposobność zobaczyć strusie jajo w rzeczywistości,
dotknąć, wziąć do ręki, poczuć fakturę, gładkość skorupy
przypomniałem sobie to opowiadanie. Trudno określić jakie uczucia
towarzyszyły temu wydarzeniu. Było to uczucie jakiegoś spełnienia.
Do głowy powracały dziecięce wyobrażenia. Realny obiekt nie był
taki bajeczny, kolorowy, dziwny. No cóż. Jajo to jajo. Może duże,
trochę bardziej okrągłe. Jakieś takie żółtawe. Jednak nie
byłem rozczarowany.
Podobne
odczucia przenikały mnie w czasie mojego wyjazdu szkoleniowego do
Tropei w Kalabrii. Tropea jest miasteczkiem na wybrzeżu Morza
Tyrreńskiego. Dla mnie Morze Tyrreńskie jednoznacznie kojarzy się
właśnie z wulkanem Stromboli. Właśnie z tych książek
przeczytanych w dzieciństwie.
Sprawdziłem odległość na mapie.
Spodziewałem się, że będzie widoczny z miejsca gdzie miałem
przebywać. I znowu powróciły wyobrażenia sprzed lat. Znowu
działała wyobraźnia. Jak naprawdę będzie wyglądał Stromboli?
Po tylu latach zobaczę coś, o czym tylko czytałem.
Nie zawiodłem
się. Wulkan wygląda pięknie. O wszystkich porach dnia. A nad kraterem unosi się ciągle pióropusz pary wodnej.
Ja
OdpowiedzUsuń0pisywanie wspomnień,przypomina nam lata młodości.Po przeczytaniu Pana wspomnień na blogu,i ja wróciłam na chwilę do moich młodych lat,moich książek i marzeń.Literatura fantstycznana nie należała do moich uloulubionychych ksiązek.Moje wyobrażenie świata kształtowal Arkady Fiedler,do tej pory w mojej bibliotece domdowej mam wszystkie wydania tego autora.
Czytanie bloga coraz bardziej mi się podoba.
Książkami Arkadego Fiedlera też oczywiście się zaczytywałem. Zwłaszcza książki o Kanadzie. Największe wrażenie zrobiła na mnie "Orinoko" i przygody tam opisywane. Jako mały chłopiec głowę miałem nabitą Indianami, korsarzami i ludami z innych kontynentów. Miło do tego wrócić od czasu do czasu. To doskonale ukazuje, jak świat się zmienił w tym czasie. Żyjąc z dnia na dzień, zajęci drobnymi powszednimi problemami, nie zauważamy jak wszystko płynie. Robiąc wycieczki do czasów dzieciństwa możemy nasycić się słońcem tamtych lat.
Usuń