W Londynie spędziłem
prawie dwa lata. Pracowałem na nocne zmiany, a w ciągu dnia
uczęszczałem do Havering College of Further and Higher Education
poznając tajniki języka angielskiego. Był to w moim życiu bardzo
wytężony okres. Taki rytm powodował ciągłe uczucie niedospania i
zmęczenia. Dni wolne siłą rzeczy musiały więc być przeznaczone
na ciągłe nadrabianie zaległości w spaniu, oporządzeniu, praniu
oraz kontaktach z rodziną.
Na poznawanie miasta nie
zostawało już zbyt wiele czasu. Mimo to sądzę, że udało mi się
poznać kilka niezwykłych miejsc. Nie będę opisywać tutaj tak
znanych miejsc jak British Museum, National Gallery, Science Museum,
the House of Parliament, Westminster Palace, Buckingham Palace,
Trafalgar Square, Hyde Park i innych miejsc, które są celem
większości wycieczek turystycznych. Oczywiście nie pominąłem
żadnego z tych miejsc w swoich wędrówkach po Londynie, gdyż są
to niejako obowiązkowe punkty zwiedzania miasta. Prawdziwe jednak,
i bardzo osobiste wzruszenia, odkrycia i zaskoczenia czekały na
mnie w czasie długich samotnych spacerów po miejscach nie
występujących w przewodnikach turystycznych. Jednym z nich,
najbardziej ulubionym, był kompleks mieszkaniowo – kulturalny
Barbican.
Każdą możliwą okazję wykorzystywałem, aby oddawać
się sielankowym spacerom po jego pasażach. Pierwszy raz trafiłem tam
przypadkowo. Zaplanowałem zwiedzanie Museum of London. Muzeum jest
dedykowane przede wszystkim historii Londynu. Nic więc dziwnego, że
znalazło się w moim kalendarzu, podkreślone grubą linią – jako
miejsce, które koniecznie muszę odwiedzić. Po sprawdzeniu możliwości
dotarcia na miejsce okazało się, że najlepszy jest dojazd metrem.
Należało wysiąść na stacji Barbican. Wtedy to słowo nie miało
dla mnie żadnego wydźwięku. Daleko jedynie kojarzyło się z
krakowskim Barbakanem. Znaczy się musiały się tam znajdować
jakieś starodawne mury i umocnienia. W zestawieniu z celem wyjazdu,
czyli Muzeum Londynu nie zapowiadało to jakichś wielkich zaskoczeń.
Sama podróż wymagała
dojazdu pociągiem, a potem trzeba było się przesiąść do metra
(Underground). Stacje metra są oznaczone charakterystycznymi
okrągłymi tablicami z czerwonym obwodem i niebieskim prostokątem z
nazwą stacji. Oznaczenia na stacjach kolejowych i stacjach metra są
bardzo logiczne i czytelne. Jeśli podróżuje się bez pośpiechu,
nie trzeba żywić obawy zagubienia się. Wszystkiego można się
doczytać, ewentualnie dopytać. Dojazd do Barbicanu nie obfitował
więc w nieprzewidziane wydarzenia.
Zgodnie z wcześniej
zapisanym na kartce rozkładem jazdy przesiadałem się na stacji
Liverpool Street. Miałem sposobność podziwiania pięknej
dziewiętnastowiecznej, bardzo starannie odrestaurowanej i
dostosowanej do wymogów nowoczesnych czasów, architekturze budynku
stacji. Ogromną halę dworca, wspartą na wielu kolumnach i
żeliwnych konstrukcjach, bardzo jasną dzięki przeszklonym
płaszczyznom dachu i ścian, z jasną polerowaną podłogą,
przemierzały we wszystkich kierunkach chmary podróżnych.
Niesamowicie barwny i kolorowy tłum kłębił się, zmieniał
kolory, marszruty i kierunki falowania w zależności od przyjazdów
i odjazdów pociągów. Liczne sklepy i restauracje kusiły kolorami
i zapachami.
Bezpośrednio ze stacji
schodami ruchomymi dojeżdża się do peronów kolei podziemnej.
Londyńskie metro – pierwsza na świecie taka kolej – to
ponad czterysta kilometrów torów biegnących w wielu kierunkach i
krzyżujących się na różnych poziomach. Podróż metrem dla osób
dojeżdżających codziennie do pracy być może jest monotonna i
męcząca. Dla mnie było to niezwykłe przeżycie.
Wcześniej miałem już
okazję podróżować metrem jako takim. W Leningradzie jeden raz -
dawno temu, w czasach mojej młodości. Potem w Pradze i w Warszawie. Londyńskie metro jednakże
wzbudziło we mnie całkiem nowe uczucia. Dawało wrażenie
przeżywania czegoś świeżego, nowego, nieznanego, a jednocześnie w jakiś sposób wzruszającego. Chyba dlatego, że momentami, w jakiś specjalny sposób czuje się, że jest to
najstarsza na świecie kolej podziemna. Niektóre linie zostały
poprowadzone jeszcze w XIX w. W dalszym ciągu są czynne. Jeśli się nimi
podróżuje, to od razu widzi się różnice. Tunele mają o wiele
mniejszy prześwit, aniżeli później budowane. Przez to i
wagony są niskie. Robi to wszystko dziwne wrażenie. Jeśli w
dodatku zdamy sobie sprawę, że pierwsze pociągi metra były
ciągnięte przez parowozy, a oświetlenie stacji w tamtych czasach było gazowe. Jakże
musiało być mroczno. Powietrze przemieszane z dymem parowozu.
Ludzie po takich podróżach chyba byli oczadzeni, a ubrania
oblepione sadzą.
W takim dopiero porównaniu
jawi się potęga i wygoda elektryczności. Czasy się zmieniają. A
my jakże łatwo przyzwyczajamy się do nowości. Wkrótce
przestajemy zauważać ich zalety. Czasem całkiem przestajemy
zwracać na to uwagę. Wszystko staje się normalne i niezbędne jak
powietrze. Dopiero chwila refleksji prowadzi nas do innego świata.
Nie tak przecież odległego w czasie. Świata w którym żyli nasi
dziadkowie i babcie. A jednak tak różnego. Dzisiejsze dzieci
i młodzież dziwią się jak można było słuchać muzyki z
"kaseciaka", po angielsku zwanego "walkmanem". A nasze babcie i dziadkowie, będąc dziećmi mogli słuchać tylko
muzyki na żywo. Tylko tu i teraz. Granego przez muzyka na
instrumencie. Były to z pewnością nieczęste wydarzenia. W dodatku jakość
dźwięku niechybnie nie zadowoliłaby dzisiejszych, wytrawnych
melomanów...
Przed dotarciem do stacji
Barbican pociąg wynurzył się z tunelu i, po kilku minutach
poruszania się po torach na powierzchni, zatrzymał się przy
normalnie wyglądającym peronie. Mam na myśli to, że peron był na
poziomie gruntu, a nie w tunelu.
Jak zwykle architektura
stacji znowu przyciągała wzrok. Niespodzianką było jednak to, że
po przejściu do hali dworca można było wyjść na zewnątrz na
dwóch różnych poziomach. Bezpośrednie wyście z hali było na
poziomie ulicy, ale też można było skorzystać z klatki schodowej.
Po pokonaniu kilkudziesięciu stopni w górę znajdowało się
wyjście na wiadukt biegnący ponad ulicą.
Te dwa wyjścia prowadziły
jakby do dwóch zupełnie różnych światów. To prowadzące
bezpośrednio na ulicę ze zgiełkiem, ruchem pieszych, samochodów,
autobusów, motocykli było przejściem do świata pośpiechu i pędu
za sprawami dnia codziennego. Natomiast po skorzystaniu z górnego
przejścia można się było dostać do całkiem innego, jakby trochę
nierealnego świata.
Tutaj czuję się w
obowiązku coś wyjaśnić. Wizyta w Muzeum Londynu była dla mnie
ważnym doświadczeniem, ale nic o tym teraz nie napiszę. Kierując się tam, udałem się pieszo -
dolnym światem. W tej opowieści chcę pokazać to, co dopiero w
powrotnej drodze do stacji odkryłem. Był to "świat górny".
To jak olśnienie skłoniło mnie do powrotu, a potem kolejnych
odwiedzin tego "zaczarowanego – dla mnie – świata".
Nastroje światów "górnego"
i "dolnego" były tak różne, że przechodzenie między
nimi, aczkolwiek bardzo łatwe, sprawiało magiczne wrażenie.
Sposobów przejścia było kilka. Oprócz wspomnianych przeze mnie
schodów na stacji metra, istniały kolejne w innych miejscach.
Największe wrażenie ze wszystkich sposobów przedostawania się
między "światami" robiły windy. Pierwszy raz spotkałem
się z sytuacją, że prosto z ulicy można wsiąść do windy,
przycisnąć guzik, odczekać chwilę i wysiąść na całkiem innej
ulicy, w innym otoczeniu, wśród całkiem odmiennej architektury.
Takich wind było kilka w różnych miejscach. Mi najbardziej do
gustu przypadła winda oszklona. Jeździłem nią jak dziecko w górę
i w dół, za każdym razem dziwiąc się jak fajnie zmienia się
rzeczywistość. Jak za dotknięciem różdżki. Sam nie wiem, czy ktoś obserwujący mnie, widziałby we mnie starszego pana o
zdziecinniałej psychice, czy też kogoś na kształt Jasia Fasoli.
Jednak są chwile, kiedy smutek i powaga są w odległościach galaktycznych.
Przed chwilą wspomniałem, że świat na dole to świat zabiegany,
ruchliwy, głośny i niespokojny. Za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki można się było jednak znaleźć w świecie, gdzie
samochody nie miały wstępu. Na górnym poziomie dozwolony był
tylko ruch pieszy i rowerowy. Ulice wybrukowane klinkierowymi,
szkliwionymi cegłami w ciemnoczerwonym, przemieszanym kolorze.
Odbarwienia klinkieru powstałe podczas wypalania tworzyły magicznie
urokliwą mozaikę, o dość niepowtarzalnym nastroju. Niesamowite
wrażenie sprawiały ogromne trzydziestopiętrowe wieżowce
mieszkalne. Oprócz nich, niższe, ale potężne bloki mieszkań.
Mnóstwo ukwieconych balkonów. Całość ułożona w jakąś
przedziwną układankę tworzącą ulice, uliczki, podcienia.
Wszystko to przeplecione starannie przemyślaną zielenią w postaci
klombów kwietnych, krzewiastych kęp lub drzew – pojedynczych i w
niewielkich grupach.
W porównaniu z harmidrem,
sprzed kilku zaledwie minut, pobrzmiewającym jeszcze w uszach –
tutaj cisza, spokój. Od czasu do czasu ktoś przejedzie obok na
deskorolce lub rowerze. Starsi spokojnie spacerując kłaniają się
uprzejmie. Jest sporo ławek do siedzenia. Kwiaty, krzewy, drzewa i
inne elementy zielone łagodzą nastrój. Wszystko staje się troszkę
mgliste, ale tylko leciutko. Niebo jest niebieściutkie.
Patrzę: pode mną woda.
Dzikie, a w każdym bądź razie nie hodowlane, kaczki - spokojnie, z
wolna przebierają płetwowatymi nóżkami. Pływają ze spokojem po
ciche tafli wody, która tylko w niektórych miejscach, z konstrukcji
przypominających fontanny, przelewa się strugami z łagodnym
poszumem.
Mam świadomość, że
jestem w centrum czternastomilionowego miasta. Wielkiej światowej
metropolii. Wiem, że nie dalej jak kilometr odbywają się, liczone
w miliardach funtów, transakcje. A tu cichy szum wody, zieloność,
kaczki na wodzie.
Po drugiej stronie wody
odbywa się uroczystość związana z rozdaniem dyplomów ukończenia
studiów. Absolwenci w uroczystych togach, na głowach
charakterystyczne birety zwieńczone czarnymi kwadratami. Obok
rodziny: matki, ojcowie, rodzeństwo i dalej spokrewnieni – wszyscy
w radosnym nastroju spacerują wzdłuż bulwaru. Jestem daleko – po
drugiej stronie. Widzę dosyć dokładnie sylwetki, stroje, ruchy
osób. Nie słyszę jednak nic. Mimo to, wszystko jest jasne. Radość
z obronionej pracy, otrzymanego dyplomu. Koniec studiów. Wchodzenie
w wiek dorosły.
To tylko jeden z wielu
obrazów, które utkwiły mi w pamięci podczas spacerów w tym
czarownym miejscu.
daje do myslenia kurde
OdpowiedzUsuńsuper blog
OdpowiedzUsuńLondyn - moje marzenie.
OdpowiedzUsuńpysznie
OdpowiedzUsuń