Bakłażan znalazł sobie szczególne miejsce w moim jadłospisie. Chyba przez swój wygląd. Wygląd, który całkowicie mnie zmylił w czasie pierwszego kontaktu z tym warzywem.
Teraz bakłażany są dostępne w marketach. Bardzo łatwo jest też przeczytać o nim w internecie. Wyobraźcie sobie jednak Państwo, że nie zawsze tak było. Pochodzę z małego miasteczka w centrum Polski. W czasach mojego dzieciństwa owoce pochodzące z innych krajów – pomarańcze i cytryny były rzadkością. Nie mówiąc o tym, że niektóre warzywa nie były znane wcale. Do tej kategorii zaliczyć należy bakłażana.
Pierwszy raz zetknąłem się z bakłażanem w dosyć dziwny sposób. Krótko po studiach, pracując na statku handlowym jako asystent pokładowy, miałem okazję zawinąć do włoskiego portu La Spezia. W wolnym czasie wybrałem się na zwiedzanie miasta. Trafiłem na targ warzywny. Spędziłem tam sporo czasu. Było gwarno, wesoło i kolorowo. Pogoda, jak to we Włoszech – a był to środek lata – piękna. Poranek jeszcze zachował rześkość nocy, więc spacer po obcym mieście – pierwszy raz widzianym – był wielką przyjemnością. Należy chyba dodać w tym miejscu, że miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. Trzy trzeba czegoś więcej, żeby chłonąć wrażenia wszelkimi dostępnymi zmysłami?
Nie miałem żadnych planów związanych z zakupami. Ponieważ na statku było bardzo dobre i pełne wyżywienie, to warzywa i owoce były jedynie pokarmem dla moich oczu. Przechodziłem powoli od straganu do straganu i wchłaniałem kolory, zapachy i dźwięki rozmawiających energicznie ludzi. Włoska mowa brzmiała jak muzyka. Nie rozumiałem większości słów i nie zdawałem sobie sprawy o czym faktycznie rozmawiają, ale cieszyły mnie dźwięki wydawane przez kobiety, mężczyzn i dzieci. Znałem jedynie kilkanaście praktycznych słów i zwrotów typu: prego, molto grazie, quanto costa? itp. Melodia tego języka do tej pory cieszy moje uszy. Ilekroć mam okazję słyszeć rozmowę po włosku, to zawsze czuję przypływ pozytywnej energii.
Nie znałem nazw większości towarów wystawionych do sprzedaży. Przeważnie leżały na nich tylko małe kwadraciki z tektury z wypisaną liczbą oznaczającą cenę. Wtedy we Włoszech obowiązującą walutą był lir włoski. Relacja wartości towarów do jednostki płatniczej była taka, że wszystkie ceny wystawione były w milionach. Nie były napisane nazwy towarów, co było całkiem zrozumiałe. Dla miejscowych nie było to potrzebne. A o takich jak ja – z rzadka zaglądających obcokrajowcach z północy, nikt po prostu nie pomyślał.
Przechodząc od straganu do straganu bez pośpiechu przyglądałem się różnorodności wystawianych płodów. Większość z nich widziałem po raz pierwszy. W pewnym momencie podszedłem do straganu, na którym leżały piękne fioletowe okazy. Miały kształt wielkiej gruszki. Ich skórka była gładka i błyszcząca. Oczami wyobraźni wyobraziłem sobie i słodki i soczysty miąższ. Spodziewałem się, że mogą mieć małe pestki. Nie wiem dlaczego tak sobie wyobraziłem. Ale tak było.
Moje wyobrażenie stało się impulsem do zakupu. Wybrałem jedną sztuke i podałem sprzedawcy. Po chwili wiedziałem cenę i odliczyłem pieniądze. Nie był to wielki wydatek, więc tym bardziej cieszyłem się na ucztę po powrocie na statek. Nie miałem pojęcia jak to coś się nazywa po włosku, ani tym bardziej po polsku. Tak jak w przysłowiu – nie miałem kompletnie pojęcia "z czym się to je".
Jeszcze kilka godzin spędziłem na zwiedzaniu. Robiło się gorąco, czułem narastające pragnienie. Cieszyła mnie myśl, że wkrótce spróbuję jakiegoś nowego smaku. Słodkiego, soczystego owocu.
Gdy wszedłem do kabiny, położyłem zakupy na stole. Obmyłem się zimną wodą.
Po chwili przystąpiłem do degustacji. Wziąwszy nóż przekrajałem "owoc" na dwie części. Jakże wielkie spotkało mnie rozczarowanie. Zamiast mięsistego słodkiego miąższu w środku było ogromne "nie tego się spodziewałem".
Rozczarowany, ale jednocześnie zafascynowany, zacząłem się bliżej przyglądać. Powąchałem. Zapach zdecydowanie nie przywodził słodkich skojarzeń, smak – na surowo – nieciekawy. Dałem sobie spokój. Po kilku dniach wyrzuciłem mój nabytek przez bulaj do morza. Praktycznie zapomniałem o sprawie.
Po wielu latach przebywając we Włoszech zupełnie z innego powodu spróbowałem warzyw panierowanych, smażonych na oliwie z oliwek. Było to dla mnie odkrycie kulinarne. Bardzo mi posmakowało. Nie kojarzyłem jednak tych dwóch spraw. Gotowe danie nie mówi praktycznie nic o wyglądzie składników.
Dopiero całkiem niedawno, w zasadzie kilka lat temu, kiedy i u nas powstały markety, a w nich pokazały się nowości, przypomniałem sobie dawną przygodę. Kupiłem jednego bakłażana na próbę. Tym razem byłem już bogatszy o wiadomości, które bez kłopotu uzyskałem w Internecie. Dowiedziałem się, że włoska nazwa bakłażanu to "melanzana". Przejrzałem też wiele porad na temat przygotowania do stanu jadalnego.
Obecnie bakłażan w panierce jest jednym z moich ulubionych dań. Po usmażeniu jego miąższ rozpływa się w ustach. Jedynym zagadnieniem do rozwiązania jest niedopuszczenie do nadmiernego wciągania tłuszczu. Miąższ w stanie surowym jest porowaty, jakby gąbkowaty. Dla zamknięcia porów wypraktykowałem następującą strategię. Po włożeniu do roztrzepanego jajka pozostawiam tam plastry bakłażana na ok. godzinę. W tym czasie naciągnie trochę jajka, które zatka pory i nie dopuści do wchłaniania tłuszczu. Dopiero po tym czasie obtaczam w tartej bułce i wrzucam na olej.
Może ktoś z Was ma więcej doświadczenia i lepsze sposoby? Jeśli tak to proszę się nimi podzielić.
Komentarze
Prześlij komentarz